Z przyjemnością wykonywania
polowania indywidualnego w Polsce, oprócz obowiązku posiadania przy sobie
wymaganych dokumentów (prawie zawsze - legitymacji członkowskiej PZŁ, zawsze –
dokumentu uprawniającego do posiadania broni oraz pisemnego upoważnienia
wydanego przez dzierżawcę lub zarządcę obwodu łowieckiego), związany jest
jeszcze jeden obowiązek, a mianowicie „dokonania wpisu w książce ewidencji
pobytu na polowaniu indywidualnym, którą zobowiązani są posiadać dla każdego
obwodu dzierżawcy i zarządcy obwodów łowieckich”.
Różne opinie krążą na temat
zasadności utrzymywania tego wymogu prawnego, dlatego też – może głównie
myśliwym o niewielkim stażu łowieckim – chciałbym małe co nieco przybliżyć z
krótkiej historii obowiązku posiadania książki ewidencji, jak i
dokonywania w niej odpowiednich wpisów.
Wymóg posiadania przedmiotowej książki wprowadzony
został w roku 1993. Postarała się o to Naczelna Rada Łowiecka, modyfikując swój
poprzedni tzw. „Regulamin polowań”. Z regulaminu wynikało, że każdy wyjazd na
polowanie indywidualne należało zgłosić łowczemu koła, który w imieniu
dzierżawcy dokonywał wpisów w książce. Mało tego – o zamiarze wykonywania
polowania na terenach leśnych, myśliwy miał obowiązek powiadomienia
przedstawiciela służby leśnej tego terenu. Jak nietrudno zauważyć, zanim nemrod
wyruszył na łów, musiał koniecznie skontaktować się z dwiema funkcyjnymi
osobami, a telefonów komórkowych w powszechnym użyciu jeszcze wówczas nie było.
Bodaj w cztery lata później,
czyli w roku 1997, zapis o obowiązku prowadzenia książki przez dzierżawców i
zarządców obwodów łowieckich pojawił się w rozporządzeniu MOŚZNiL, jednak szary
myśliwy prawa wglądu do książki nadal nie posiadał, a jego skuteczny wyjazd w
knieję uzależniony był za każdym razem od łowczego, który z reguły posiadał
stosowne upoważnienie do dokonywania wpisów. Na myśliwym ciążył też inny
„stary”, choć lekko zmodyfikowany obowiązek – polowanie na zwierzynę grubą
należało zgłaszać leśniczemu i jemu też, po zakończeniu polowania, meldowało
się o dokonanym odstrzale. Inaczej mówiąc, nadal daleko było do „pełnego luzu i
relaksu”.
W rok później minister
znowelizował rozporządzenie w sprawie szczegółowych zasad i warunków
wykonywania polowania oraz obowiązku znakowania i jednocześnie zezwolił już, jego zapisami, myśliwemu osobiście dokonywać
wpisów w książce, ale nie nadał mu jeszcze wyłączności ku temu. Tym samym
drgnął w posadach obowiązek – swego rodzaju – uniżoności wobec łowczego, a także zanikł całkowicie drugi –
obowiązek kontaktowania się z leśniczym. Uf, jaka ulga. Nareszcie cywilizowany
świat, chociaż niektórzy łowczowie do dnia dzisiejszego nie mogą w to uwierzyć
i „robią swoje” – nadal „tyranizują” szarych członków kół, zmuszając ich do
różnego rodzaju zgłoszeń, meldunków, a także respektowania ich nakazów i
zakazów. Miejsce wyłożenia książki
minister „polecił” dzierżawcy uzgadniać
z właściwym nadleśniczym.
Wreszcie mocą ustawy z czerwca
2004 r. – o zmianie ustawy Prawo łowieckie, Sejm „wprowadził książkę” do – po
Konstytucji – najwyższego aktu prawnego RP, a myśliwego uczynił wręcz
„odpowiedzialnym za dokonanie wpisu”. Jednocześnie minister w ślad za tym, w
niecały rok później, podpisał rozporządzenie w sprawie szczegółowych, ale już
tylko warunków (bez zasad) wykonywania polowania i znakowania tusz,
jednocześnie rozwinął zagadnienie książki, a obowiązek dzierżawcy wobec
nadleśniczego ograniczył tylko do powiadomienia o miejscu jej wyłożenia i tak,
z niewielkimi zmianami, mamy do dnia dzisiejszego.
Tyle w „telegraficznym skrócie”.
Można jeszcze jedynie dodać, że w końcu doczekaliśmy rzeczywistości prawnej, w
której, jak to bynajmniej nie bywało za czasów obowiązywania „Regulaminów
polowań” Naczelnej Rady Łowieckiej (ale nazwa w powszechnym użyciu przetrwa
chyba jeszcze wieki), nie musimy postrzegać każdego łowczego w kategoriach
„pana i władcy”, od którego zależał zarówno nasz wyjazd w łowisko, jak i także
dokładne miejsce wykonywania polowania. Członkowie kół łowieckich zabierają
obecnie z szafy broń myśliwską, wsiadają w samochód, podjeżdżają do miejsca
wyłożenia książki ewidencji, „wpisują się w” dowolne, nie zajęte przez innego
myśliwego miejsce obwodu łowieckiego, nie muszą przejmować się humorem zarówno
łowczego, prezesa, jak i nadleśniczego, leśniczego czy innego przedstawiciela
służby leśnej i spokojnie mogą polować – byleby zgodnie z zasadami prawa i
etyki.
Chociaż sytuacja znacznie poprawiła
się na przełomie wieków, myśliwi nieustannie poszukują dalszych dróg jej
poprawy. Nie wystarcza im nawet prawna możliwość dokonywania wpisów w książce
za pośrednictwem innych osób. Pomysłem dosłownie kilku ostatnich lat (i
słusznym) jest tzw. „elektroniczna książka ewidencji”, która jednak, aby mogła pojawić
się w powszechnym użyciu w majestacie prawa (technicznych przeszkód praktycznie
już nie ma), wymaga – nie tylko moim zdaniem – pewnych chociażby kosmetycznych
zmian w ustawie Prawo łowieckie. Jak szybko ich doczekamy, okaże przyszłość.
Tekst: Artur Jesionowicz