piątek, 20 marca 2015

Książka ewidencji



Z przyjemnością wykonywania polowania indywidualnego w Polsce, oprócz obowiązku posiadania przy sobie wymaganych dokumentów (prawie zawsze - legitymacji członkowskiej PZŁ, zawsze – dokumentu uprawniającego do posiadania broni oraz pisemnego upoważnienia wydanego przez dzierżawcę lub zarządcę obwodu łowieckiego), związany jest jeszcze jeden obowiązek, a mianowicie „dokonania wpisu w książce ewidencji pobytu na polowaniu indywidualnym, którą zobowiązani są posiadać dla każdego obwodu dzierżawcy i zarządcy obwodów łowieckich”.

Różne opinie krążą na temat zasadności utrzymywania tego wymogu prawnego, dlatego też – może głównie myśliwym o niewielkim stażu łowieckim – chciałbym małe co nieco przybliżyć z krótkiej historii obowiązku posiadania książki ewidencji, jak i dokonywania w niej odpowiednich wpisów.

           Wymóg posiadania przedmiotowej książki wprowadzony został w roku 1993. Postarała się o to Naczelna Rada Łowiecka, modyfikując swój poprzedni tzw. „Regulamin polowań”. Z regulaminu wynikało, że każdy wyjazd na polowanie indywidualne należało zgłosić łowczemu koła, który w imieniu dzierżawcy dokonywał wpisów w książce. Mało tego – o zamiarze wykonywania polowania na terenach leśnych, myśliwy miał obowiązek powiadomienia przedstawiciela służby leśnej tego terenu. Jak nietrudno zauważyć, zanim nemrod wyruszył na łów, musiał koniecznie skontaktować się z dwiema funkcyjnymi osobami, a telefonów komórkowych w powszechnym użyciu jeszcze wówczas nie było.

Bodaj w cztery lata później, czyli w roku 1997, zapis o obowiązku prowadzenia książki przez dzierżawców i zarządców obwodów łowieckich pojawił się w rozporządzeniu MOŚZNiL, jednak szary myśliwy prawa wglądu do książki nadal nie posiadał, a jego skuteczny wyjazd w knieję uzależniony był za każdym razem od łowczego, który z reguły posiadał stosowne upoważnienie do dokonywania wpisów. Na myśliwym ciążył też inny „stary”, choć lekko zmodyfikowany obowiązek – polowanie na zwierzynę grubą należało zgłaszać leśniczemu i jemu też, po zakończeniu polowania, meldowało się o dokonanym odstrzale. Inaczej mówiąc, nadal daleko było do „pełnego luzu i relaksu”.

W rok później minister znowelizował rozporządzenie w sprawie szczegółowych zasad i warunków wykonywania polowania oraz obowiązku znakowania i jednocześnie zezwolił już,   jego zapisami, myśliwemu osobiście dokonywać wpisów w książce, ale nie nadał mu jeszcze wyłączności ku temu. Tym samym drgnął w posadach obowiązek – swego rodzaju – uniżoności wobec  łowczego, a także zanikł całkowicie drugi – obowiązek kontaktowania się z leśniczym. Uf, jaka ulga. Nareszcie cywilizowany świat, chociaż niektórzy łowczowie do dnia dzisiejszego nie mogą w to uwierzyć i „robią swoje” – nadal „tyranizują” szarych członków kół, zmuszając ich do różnego rodzaju zgłoszeń, meldunków, a także respektowania ich nakazów i zakazów.  Miejsce wyłożenia książki minister „polecił”  dzierżawcy uzgadniać z właściwym nadleśniczym.

Wreszcie mocą ustawy z czerwca 2004 r. – o zmianie ustawy Prawo łowieckie, Sejm „wprowadził książkę” do – po Konstytucji – najwyższego aktu prawnego RP, a myśliwego uczynił wręcz „odpowiedzialnym za dokonanie wpisu”. Jednocześnie minister w ślad za tym, w niecały rok później, podpisał rozporządzenie w sprawie szczegółowych, ale już tylko warunków (bez zasad) wykonywania polowania i znakowania tusz, jednocześnie rozwinął zagadnienie książki, a obowiązek dzierżawcy wobec nadleśniczego ograniczył tylko do powiadomienia o miejscu jej wyłożenia i tak, z niewielkimi zmianami, mamy do dnia dzisiejszego.

Tyle w „telegraficznym skrócie”. Można jeszcze jedynie dodać, że w końcu doczekaliśmy rzeczywistości prawnej, w której, jak to bynajmniej nie bywało za czasów obowiązywania „Regulaminów polowań” Naczelnej Rady Łowieckiej (ale nazwa w powszechnym użyciu przetrwa chyba jeszcze wieki), nie musimy postrzegać każdego łowczego w kategoriach „pana i władcy”, od którego zależał zarówno nasz wyjazd w łowisko, jak i także dokładne miejsce wykonywania polowania. Członkowie kół łowieckich zabierają obecnie z szafy broń myśliwską, wsiadają w samochód, podjeżdżają do miejsca wyłożenia książki ewidencji, „wpisują się w” dowolne, nie zajęte przez innego myśliwego miejsce obwodu łowieckiego, nie muszą przejmować się humorem zarówno łowczego, prezesa, jak i nadleśniczego, leśniczego czy innego przedstawiciela służby leśnej i spokojnie mogą polować – byleby zgodnie z zasadami prawa i etyki.

Chociaż sytuacja znacznie poprawiła się na przełomie wieków, myśliwi nieustannie poszukują dalszych dróg jej poprawy. Nie wystarcza im nawet prawna możliwość dokonywania wpisów w książce za pośrednictwem innych osób. Pomysłem dosłownie kilku ostatnich lat (i słusznym) jest tzw. „elektroniczna książka ewidencji”, która jednak, aby mogła pojawić się w powszechnym użyciu w majestacie prawa (technicznych przeszkód praktycznie już nie ma), wymaga – nie tylko moim zdaniem – pewnych chociażby kosmetycznych zmian w ustawie Prawo łowieckie. Jak szybko ich doczekamy, okaże przyszłość.

Tekst: Artur Jesionowicz

Za Magazynem Sezon